Bank Holiday - okres na który czeka cała Wielka Brytania. Jest to przedłużenie weekendu o poniedziałek i ma miejsce kilka razy w roku. Tez z początków maja nazywa się Early May Day i jest pierwszym, kiedy zazwyczaj jest już ciepło i można go zaplanować w plenerze. Jak wiadomo prawie każdy Brytyjczyk w tym czasie planuje organizację girlla, spotkanie ze znajomymi w pubie albo wyjazd nad morze. W naszym przypadku wybraliśmy opcję numer 4 i wybraliśmy się w góry. Plan na taki wyjazd zrodził się w naszych głowach podczas jedengo ze spotkań i był uwarunkowany od pogody. Musiało się obyć bez deszczu, bo nie ma co ukrywać brodzenie w błocie i próba zdobycia niezbyt wysokiego szczytu nie byłaby zbytnią atrakcją przy zacinającym deszczu. Na szczeście aura okazała się łaskawa i okno pogodowe na sobotę i niedzielę było idelane do górskich wędrówek.
Pierwotny plan był taki aby wyjechać z domu o godzinie 7 rano i kierować się w kierunku końca walijskiej części autostrady M4, do wioski Fishguard. Następnie zachodnim wybrzeżem udać się do Snowdonii. Jednak po szybkim przestudiowaniu map nie udałoby się zrealizować tego przedsięwzięcia w przeciągu krótkich dwóch dni. Plany zostały zmienione i wyruszyliśmy przed godzina 6-stą, od razu kierując się na jeden ze szczytów – Cader Idris. Po kilkugodzinnej jeździe, w czasie której mieliśmy przerwę nad urokliwym jeziorem, dotarliśmy do podnóża góry. Była godzina 11 i parking był już pełny, więc zostawiliśmy auto przy drodze. Góra na pierwszy rzut oka nie wydawała się zbyt wymagająca (893m.), szczególnie w pierwszych etapach wejścia. Co prawda trasa miała strome podejścia, ale było coś co rekompensowało zmęczenie - natura. Las, bystyry strumyk, kaskady wodne i wodospady były idealnie wkomponowane w trasę i co rusz trzeba było stopować aby uwiecznić piękne miejsce.
Po przejściu kilkuset metrów krajobraz zaczynał się zmieniać z urozmaiconego w dolnej części trasy do łysych grani, jakie można zaobserwować w wysokich Tatrach. Zmęczenie także wzrastało. Po drodze na szczyt docieramy do jeziora, którego lustro wydaje się być niebieskie od promieni słonecznych. Jest to niewątpliwa atrakcja i przypomina trochę Czarny Staw w drodze na Rysy. Na brzegu jeziora można odpocząć i ruszyć dalej w drogę. Nie jest ona łatwa, trzeba mieć dobra kondycję aby tam się wdrapać ale w końcu udaje się wejść na szczyt. Na samym krańcu wiatr hula niemiłosiernie i nie jest zalecane bliskie zbliżanie sie do stromego urwiska, co i tak niektórzy czynią. Trudne warunki jednak nie zakłócają pięknego widoku, jakim można się napawać będąc w tym miejscu. Widoki na wspomniane wcześniej jezioro a także cały krajobraz tej części Snowdonii zapierają dech w piersiach.
Po kilkunastu minutach pobytu decydujemy się na droge powrotną, ale jesteśmy jedynymi turystami schodzącymi trasą po której weszliśmy. Okazało się, że nie dotarliśmy na Cader Idris, tylko na górę położoną obok naszego pierwotnego celu! No cóż, nie zawsze można się idealnie przygotować do wyprawy, następnym razem trasa wyprawy pobiegnie inaczej. Jedną z opcji jest możliwość obejścia całego pasma i powrót w miejsce wyjścia, co zajmuje około 5 godzin. Jak się okazało mała na pozór górka pokazała swoje wymagające oblicze i trzeba było się solidnie zmęczyć aby wejść na jej najwyższe pasmo a jak się później okazało nawet nie dane nam było zdobyć jej najwyższego szczytu. Z drugiej strony mieliśmy presję czasu aby wyrobić się do następnego celu jakim był zamek Harlech, zamykany o godzinie 17-stej.
Trasa do XIII-wiecznego zamku wiodła wzdłuż malowniczego wybrzeża i co chwila mijaliśmy urokliwe małe miasteczka czy wioski rybackie, w których widzieliśmy wielu turystów. W końcu dotarliśmy do naszego zamku i kupiliśmy bilety. Mieliśmy szczęście bo kasjer z racji późnej pory sprzedał wejściówki w cenach studenckich. Sam zamek był atrakcyjnym miejscem, do którego wiódł pomost a na szczycie łopotał na wietrze czerwony smok, umiejscowiony w herbie Walii. Budynek posiada ciekawą historię, został wzniesiony w XIII wieku i pełnił funkcje obronne. Wchodząc do środka można było się cofnąć o kilkaset lat wstecz spotykając jego mieszkańców w codziennych pracach. Chętni mogli strzelić z łuku czy przyjrzeć się pracy garncarza. Najciekawsze w zamku jest to, że został zbudowany na skraju urwiska, gdzie kilkaset lat temu dobijały fale Morza Irlandzkiego. Posiadaa on sieć korytarzy wykutych w skale, którymi dostarczano mieszkańcom prowiant przywożony statkami, gdyż często zamek był oblężony ze stronu lądu. Patrząc obecnie na linię morza trudno uwierzyć, że oddaliła się na taką odległość, a na terenach gdzie kiedyś głębokość wody sięgała kilku metrów stoją domy jednorodzinne.
Po wizycie na zamku udaliśmy się na plażę, skąd ruszyliśmy do naszego hostelu. Na kilka dni przed wyjazdem trzeba było poszukac noclegu, co mogłoby się wydawać rzeczą nieosiągalną, z racji tego, że tym okresie na Snowdonię ruszy tysiące turystów. Na szczęście nie było tak źle i na sobotnią noc udało się zabukować hostel z szyldem YHA czyli Youth Hosteling Assocation. Nasza grupa za pokój 4-osobowy zapłaciła 80 funtów. Do tego można było zamówić śniadanie za 7 funtów. Dużym plusem było położenie tego ośrodka – przy głównej trasie, tuż nad pięknym jeziorem Lynn Cwellyn i w miejscu, gdzie zaczyna się szlak na najwyższą górę Walii – Snowdon. Po przyjeździe na miejsce mogłoby się wydawać, że będzie duży problem z zaparkowaniem auta, ale na szczęście obok znajdował się duży plac na którym można było je zostawić. Sam hostel, oprócz super położenia nad jeziorem, posiadał jadalnię kuchnię, salon ipokój do gier. W hostelu panował spokój i nikt nie imprezował bo większości turystów zależało aby jak najlepiej odpocząć przed kolejnym dniem wędrówki.
Niedzielny poranek powitał nas słońcem i dośc sporym ruchem w hostelu. Prawdziwi turyści nie śpią do godziny 11-stej i wstają wcześnie rano aby w czas wyruszyć w góry. Po zjedzeniu dobrego śniadania wyruszyliśmy w drogę. Pojechaliśmy do miejscowości Llanberis, ulokowanej w ciecce nad jeziorem i będącej stacją początkową dla kolejki górskiej. Pociąg na najwyższy szczyt Walii jest opcją dla osób które po prostu nie mają siły aby wdrapać się na wysokośc 1085 metrów. Ci z lepszą wydolnością decydują się na przejście szlaku pieszo, co zajmuje dobrych kilka godzin. Nasza grupa nie zdecydowała się na żadną z opcji, ponieważ musielibyśmy zrezygnować z planów wyjazdu na wyspę Anglesey. Po krótkim pobycie w miasteczu, zrobieniu kilku ujęć i kupnie małych pamiątek udaliśmy się w kierunku starej latarni a zdobycie szczytu przełożyliśmy na inny termin.
Latarnie Twr Bach i Twr Mawr są położone na krańcu półwyspu o nazwie Ynys Llanddwyn. Wjeżdza tam się drogą leśną po wcześniejszej opłacie 5 funtów za auto. Główne atrakcje znajdują się w odległości ok. 2 km a trasa wiedzie brzegiem morza. Ważne jest to, aby przybyć tam podczas odpływu, bo wyspa na której położone są latarnie jest pływowa. Podczas naszego pobytu woda odpłynęła na bezpieczną odległość i mogliśmy suchą stopą przejść dalej. Po dojściu na sam kraniec zobaczyliśmy o wiele więcej niż patrząc z daleka. Okazało się, że znajduje się tam mała marina, domy a także ruiny starego kościoła, w obrębie którego góruje krzyż celtycki.
Przyglądając się z bliska obu latarniom można zauważyć że Twr Bach jest zbudowana z innego materiału i o wiele starsza niż stojąca w niedalekiej odległości Twr Mawr. Jak sie okazało lokalizacja tej starszej nie do końca była trafiona i nie spełniała swojej roli dla statków wpływających do cieśniny dzielącej wyspę Anglesey z Walią. Po prostu nie była widoczna dla okrętów zbliżających się od strony zachodniej. Rozwiązaniem tego problemu była budowa drugiej w roku 1845, która służyła marynarzom do 1975 roku.
Oprócz tego sam pobyt w tym miejscu wiązał sie z obcowaniem w pięknym krajobrazie, na ktory składały się klify, zatoczki, pagórki i błękit morskich fal. Można było także dostrzec pasmo górskie Snowdonii, pokryte wiosenną mgłą.
Następnym punktem w napiętym grafiku był pobyt w Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch. Oczywiście skopiowałem nazwę nadłuższej miejscowości na świecie bo nie sposób ją zapamiętać. Parkując auto przy stacji kolejowej przypomniał mi się Robert Makłowicz i jego program, kręcący jedno z ujęć właśnie na tej stacji. Na początku zastanawialiśmy się czy w ogóle ta stacja działa i czy nie jest przypadkiem atrakcją turystyczną. Jak się okazało byliśmy w błędzie i w dalszym ciągu spełnia ona swoją pierwotną funkcję. Po wejścu na peron zobaczyliśmy dość spory tłum pasażerów, jednak byli to turyści, tak samo jak my. Każdy chciał zrobić zdjęcie w tle z tablicą czy charakterystycznym napisem na budynku stacji. Obok znajdowało sie centrum handlowe, gdzie można było kupić pamiątki związane z tym miejscem. Nie ma co ukrywać - miały one w większości bardzo podłużny kształt, tak jak magnes na lodówkę. Jedna z kasjerek okazała się być Polką, zyjącą w Walii już kilkanaście lat i była w stanie wymówić poprawną nazwę - Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch. Brzmienie tego miasteczka także usłyszeliśmy od walijskiego bywalca lokalnego pubu, który także idealnie wymówił tą trudną nazwę. Tłumacząc z walijskiego na polski brzmi ona: „Kościół Świętej Marii nad stawem wśród białych leszczyn niedaleko wodnegu wiru pod czerwoną pieczarą przy kościele świętego Tysila”. Na sam koniec udaliśmy się na pocztę, skąd wysłaliśmy kilka kartek, z jakże atrakcyjnego miejsca.
Na sam koniec dnia pojechaliśmy na samą północ, do Llandudno. Jest to miasto położone na wybrzeżu, z kilkusetmetrowym molo skonstruowanym wzdłuż plaży. Po przejściu się główną atrakcją miasta, w którym akurat odbywała się parada różnorakich aut, zjedzeniu nie do końca dobrego fish and chips udaliśmy się w 6-godzinną drogę powrotną. W domu zameldowaliśmy się o północy czyli w przeciągu soboty i niedzieli zrobiliśmy autem ok 800 km i zwiedziliśmy kawał północno-zachodniej Walii. Co prawa planu nie udało się w całości zrealizować ale podsumowując był to wyjazd bardzo udany.
Pierwotny plan był taki aby wyjechać z domu o godzinie 7 rano i kierować się w kierunku końca walijskiej części autostrady M4, do wioski Fishguard. Następnie zachodnim wybrzeżem udać się do Snowdonii. Jednak po szybkim przestudiowaniu map nie udałoby się zrealizować tego przedsięwzięcia w przeciągu krótkich dwóch dni. Plany zostały zmienione i wyruszyliśmy przed godzina 6-stą, od razu kierując się na jeden ze szczytów – Cader Idris. Po kilkugodzinnej jeździe, w czasie której mieliśmy przerwę nad urokliwym jeziorem, dotarliśmy do podnóża góry. Była godzina 11 i parking był już pełny, więc zostawiliśmy auto przy drodze. Góra na pierwszy rzut oka nie wydawała się zbyt wymagająca (893m.), szczególnie w pierwszych etapach wejścia. Co prawda trasa miała strome podejścia, ale było coś co rekompensowało zmęczenie - natura. Las, bystyry strumyk, kaskady wodne i wodospady były idealnie wkomponowane w trasę i co rusz trzeba było stopować aby uwiecznić piękne miejsce.
Po przejściu kilkuset metrów krajobraz zaczynał się zmieniać z urozmaiconego w dolnej części trasy do łysych grani, jakie można zaobserwować w wysokich Tatrach. Zmęczenie także wzrastało. Po drodze na szczyt docieramy do jeziora, którego lustro wydaje się być niebieskie od promieni słonecznych. Jest to niewątpliwa atrakcja i przypomina trochę Czarny Staw w drodze na Rysy. Na brzegu jeziora można odpocząć i ruszyć dalej w drogę. Nie jest ona łatwa, trzeba mieć dobra kondycję aby tam się wdrapać ale w końcu udaje się wejść na szczyt. Na samym krańcu wiatr hula niemiłosiernie i nie jest zalecane bliskie zbliżanie sie do stromego urwiska, co i tak niektórzy czynią. Trudne warunki jednak nie zakłócają pięknego widoku, jakim można się napawać będąc w tym miejscu. Widoki na wspomniane wcześniej jezioro a także cały krajobraz tej części Snowdonii zapierają dech w piersiach.
Po kilkunastu minutach pobytu decydujemy się na droge powrotną, ale jesteśmy jedynymi turystami schodzącymi trasą po której weszliśmy. Okazało się, że nie dotarliśmy na Cader Idris, tylko na górę położoną obok naszego pierwotnego celu! No cóż, nie zawsze można się idealnie przygotować do wyprawy, następnym razem trasa wyprawy pobiegnie inaczej. Jedną z opcji jest możliwość obejścia całego pasma i powrót w miejsce wyjścia, co zajmuje około 5 godzin. Jak się okazało mała na pozór górka pokazała swoje wymagające oblicze i trzeba było się solidnie zmęczyć aby wejść na jej najwyższe pasmo a jak się później okazało nawet nie dane nam było zdobyć jej najwyższego szczytu. Z drugiej strony mieliśmy presję czasu aby wyrobić się do następnego celu jakim był zamek Harlech, zamykany o godzinie 17-stej.
Trasa do XIII-wiecznego zamku wiodła wzdłuż malowniczego wybrzeża i co chwila mijaliśmy urokliwe małe miasteczka czy wioski rybackie, w których widzieliśmy wielu turystów. W końcu dotarliśmy do naszego zamku i kupiliśmy bilety. Mieliśmy szczęście bo kasjer z racji późnej pory sprzedał wejściówki w cenach studenckich. Sam zamek był atrakcyjnym miejscem, do którego wiódł pomost a na szczycie łopotał na wietrze czerwony smok, umiejscowiony w herbie Walii. Budynek posiada ciekawą historię, został wzniesiony w XIII wieku i pełnił funkcje obronne. Wchodząc do środka można było się cofnąć o kilkaset lat wstecz spotykając jego mieszkańców w codziennych pracach. Chętni mogli strzelić z łuku czy przyjrzeć się pracy garncarza.
Najciekawsze w zamku jest to, że został zbudowany na skraju urwiska, gdzie kilkaset lat temu dobijały fale Morza Irlandzkiego. Posiadaa on sieć korytarzy wykutych w skale, którymi dostarczano mieszkańcom prowiant przywożony statkami, gdyż często zamek był oblężony ze stronu lądu. Patrząc obecnie na linię morza trudno uwierzyć, że oddaliła się na taką odległość, a na terenach gdzie kiedyś głębokość wody sięgała kilku metrów stoją domy jednorodzinne.
Po wizycie na zamku udaliśmy się na plażę, skąd ruszyliśmy do naszego hostelu.
Na kilka dni przed wyjazdem trzeba było poszukac noclegu, co mogłoby się wydawać rzeczą nieosiągalną, z racji tego, że tym okresie na Snowdonię ruszy tysiące turystów. Na szczęście nie było tak źle i na sobotnią noc udało się zabukować hostel z szyldem YHA czyli Youth Hosteling Assocation. Nasza grupa za pokój 4-osobowy zapłaciła 80 funtów. Do tego można było zamówić śniadanie za 7 funtów. Dużym plusem było położenie tego ośrodka – przy głównej trasie, tuż nad pięknym jeziorem Lynn Cwellyn i w miejscu, gdzie zaczyna się szlak na najwyższą górę Walii – Snowdon. Po przyjeździe na miejsce mogłoby się wydawać, że będzie duży problem z zaparkowaniem auta, ale na szczęście obok znajdował się duży plac na którym można było je zostawić. Sam hostel, oprócz super położenia nad jeziorem, posiadał jadalnię kuchnię, salon ipokój do gier. W hostelu panował spokój i nikt nie imprezował bo większości turystów zależało aby jak najlepiej odpocząć przed kolejnym dniem wędrówki.
Niedzielny poranek powitał nas słońcem i dośc sporym ruchem w hostelu. Prawdziwi turyści nie śpią do godziny 11-stej i wstają wcześnie rano aby w czas wyruszyć w góry. Po zjedzeniu dobrego śniadania wyruszyliśmy w drogę. Pojechaliśmy do miejscowości Llanberis, ulokowanej w ciecce nad jeziorem i będącej stacją początkową dla kolejki górskiej. Pociąg na najwyższy szczyt Walii jest opcją dla osób które po prostu nie mają siły aby wdrapać się na wysokośc 1085 metrów. Ci z lepszą wydolnością decydują się na przejście szlaku pieszo, co zajmuje dobrych kilka godzin. Nasza grupa nie zdecydowała się na żadną z opcji, ponieważ musielibyśmy zrezygnować z planów wyjazdu na wyspę Anglesey. Po krótkim pobycie w miasteczu, zrobieniu kilku ujęć i kupnie małych pamiątek udaliśmy się w kierunku starej latarni a zdobycie szczytu przełożyliśmy na inny termin.
Latarnie Twr Bach i Twr Mawr są położone na krańcu półwyspu o nazwie Ynys Llanddwyn. Wjeżdza tam się drogą leśną po wcześniejszej opłacie 5 funtów za auto. Główne atrakcje znajdują się w odległości ok. 2 km a trasa wiedzie brzegiem morza. Ważne jest to, aby przybyć tam podczas odpływu, bo wyspa na której położone są latarnie jest pływowa. Podczas naszego pobytu woda odpłynęła na bezpieczną odległość i mogliśmy suchą stopą przejść dalej. Po dojściu na sam kraniec zobaczyliśmy o wiele więcej niż patrząc z daleka. Okazało się, że znajduje się tam mała marina, domy a także ruiny starego kościoła, w obrębie którego góruje krzyż celtycki.
Przyglądając się z bliska obu latarniom można zauważyć że Twr Bach jest zbudowana z innego materiału i o wiele starsza niż stojąca w niedalekiej odległości Twr Mawr. Jak sie okazało lokalizacja tej starszej nie do końca była trafiona i nie spełniała swojej roli dla statków wpływających do cieśniny dzielącej wyspę Anglesey z Walią. Po prostu nie była widoczna dla okrętów zbliżających się od strony zachodniej. Rozwiązaniem tego problemu była budowa drugiej w roku 1845, która służyła marynarzom do 1975 roku.
Oprócz tego sam pobyt w tym miejscu wiązał sie z obcowaniem w pięknym krajobrazie, na ktory składały się klify, zatoczki, pagórki i błękit morskich fal. Można było także dostrzec pasmo górskie Snowdonii, pokryte wiosenną mgłą.
Następnym punktem w napiętym grafiku był pobyt w Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch. Oczywiście skopiowałem nazwę nadłuższej miejscowości na świecie bo nie sposób ją zapamiętać. Parkując auto przy stacji kolejowej przypomniał mi się Robert Makłowicz i jego program, kręcący jedno z ujęć właśnie na tej stacji. Na początku zastanawialiśmy się czy w ogóle ta stacja działa i czy nie jest przypadkiem atrakcją turystyczną. Jak się okazało byliśmy w błędzie i w dalszym ciągu spełnia ona swoją pierwotną funkcję. Po wejścu na peron zobaczyliśmy dość spory tłum pasażerów, jednak byli to turyści, tak samo jak my. Każdy chciał zrobić zdjęcie w tle z tablicą czy charakterystycznym napisem na budynku stacji.
Obok znajdowało sie centrum handlowe, gdzie można było kupić pamiątki związane z tym miejscem. Nie ma co ukrywać - miały one w większości bardzo podłużny kształt, tak jak magnes na lodówkę. Jedna z kasjerek okazała się być Polką, zyjącą w Walii już kilkanaście lat i była w stanie wymówić poprawną nazwę - Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwllllantysiliogogogoch. Brzmienie tego miasteczka także usłyszeliśmy od walijskiego bywalca lokalnego pubu, który także idealnie wymówił tą trudną nazwę. Tłumacząc z walijskiego na polski brzmi ona: „Kościół Świętej Marii nad stawem wśród białych leszczyn niedaleko wodnegu wiru pod czerwoną pieczarą przy kościele świętego Tysila”. Na sam koniec udaliśmy się na pocztę, skąd wysłaliśmy kilka kartek, z jakże atrakcyjnego miejsca.
Na sam koniec dnia pojechaliśmy na samą północ, do Llandudno. Jest to miasto położone na wybrzeżu, z kilkusetmetrowym molo skonstruowanym wzdłuż plaży. Po przejściu się główną atrakcją miasta, w którym akurat odbywała się parada różnorakich aut, zjedzeniu nie do końca dobrego fish and chips udaliśmy się w 6-godzinną drogę powrotną. W domu zameldowaliśmy się o północy czyli w przeciągu soboty i niedzieli zrobiliśmy autem ok 800 km i zwiedziliśmy kawał północno-zachodniej Walii. Co prawa planu nie udało się w całości zrealizować ale podsumowując był to wyjazd bardzo udany.