0
KarolKwiat 23 lutego 2023 03:33
W 2009 roku pojechałem do stolicy Katalonii w celach turystycznych i zobaczenia na żywo drużyny Pepa Guardioli w meczu z Majorką. W składzie Barcelony byli wtedy Messi, Iniesta, Xavi, Ibrahimović, Henry czyli najlepszy skład w historii.
W tym samym dniu 7 listopada 2009 roku 21-letni Robert Lewandowski rozgrywa mecz ligowy w Bytomiu z miejscową Polonią. Rozjemcą tego spotkania jest wschodząca gwiazda polskiej sceny sędziowskiej czyli Szymon Marcinak. Późna jesień, dżdżysty wieczór a w bramce gospodarzy Wojciech Skaba próbuje zatrzymać napastnika gości. Partnerami naszego reprezentanta są min. Jasmin Burić, Marcin Kikut czy Tomasz Mikołajczak, którzy ostatecznie remisują 1:1. Całe to wydarzenie obserwowała mała garstka kibiców w liczbie 5,5 tysiąca, ale patrząc na ówczesne realia była to dobra średnia.

Mija 14 lat a ze składu tamtejszej Dumy Katalonii ostał się tylko jeden gracz Sergio Busquets. A Robert Lewandowski już nie musi kopać się z obrońcami w Niecieczy czy innym Mielcu, tylko na Estadio Santiago Bernabeu w Madrycie czy Estadio Mestalla w Walencji. Jako jeden z najlepszych piłkarzy na świecie został graczem Barcelony, prowadzi w klasyfikacji strzelców La Liga i wszystko na to wskazuje, że zdobędzie mistrzostwo Hiszpanii, na które kibice czekają od 2019 roku.

Obowiązkiem każdego polskiego kibica jest obecność na meczu Lewandowskiego, więc na początku lutego wraz z ekipą znajomych udaliśmy się do Barcelony. Loty Easy Jet’em i Ryan Air’em, bilety na mecz i nocleg na dwa dni nie zrujnowały naszego portfela. Wylot w sobotę rano i powrót w poniedziałkowe popołudnie, pobyt w hostelu w centrum miasta, wejściówka na stadion równała się sumie 780 zł. Dodając do tego ewentualne zakupy w markecie i przyrządzanie sobie posiłków w hostelowej kuchni można było się obejść bez „pożyczki-chwilówki” w parabanku.

Był mały problem z datą spotkania, bo na oficjalnej stronie klubu widniał termin sobotnio-niedzielny a ostateczne potwierdzenie miało się pojawić do tygodnia przed pierwszym gwizdkiem. Znając wcześniej termin spotkania można było inaczej zaplanować wyjazd. Lecąc niedzielnym, rannym lotem można było obejrzeć wieczorny mecz bez konieczności rezerwacji noclegu. Mecz się kończy o 23, szybki kurs na lotnisko i o 6 rano wylot z powrotem. To taki przykład ekstremalnie ekspresowej opcji.
Ostatecznie władze klubu zatwierdziły termin na 10 dni przed meczem: 5 luty godzina 21:00.

Po wylądowaniu na lotnisku Prat nasza ekipa podzieliła się na dwie grupy. Ci, którzy byli już kilkukrotnie w Barcelonie udała się na jednodniowy wypad do Andory, zaś druga część wyprawy pojechała do miasta na zwiedzanie. Ja byłem w pierwszej grupie jako kierowca i w liczbie trzech osób ruszyliśmy w stronę Pirenejów. Wyjeżdżając z miasta zobaczyliśmy prawdziwą Hiszpanię - małe miasteczka, wioski, plantacje oliwek, cytrusów, ciekawe widoki i zbliżające się z każdym kilometrem pasmo wysokich gór. Po trzech godzinach jazdy dojechaliśmy do granicy z Andorą. Było to klasyczne przejście graniczne ze strażą i bramkami ale wszystkie samochody były puszczane bez jakiegokolwiek sprawdzania. Gdybyśmy mieli obcą rejestrację może wtedy byśmy zostali zatrzymani na dokładniejsze sprawdzenie, ale z hiszpańskimi "blachami" czuliśmy się pewnie.







Po kolejnych 30 minutach i bardzo stromym podjeździe dojechaliśmy na najlepszy punkt widokowy w kraju o nazwie The Mirador Roc del Quer, skąd rozpościerał się panoramiczny widok na całą dolinę. Po wejściu na podest można mieć wrażenie unoszenia się nad górami i podziwiać ich szczyty pokryte białym puchem. Na końcu platformy znajduje się też pomnik starszego mężczyzny, który, jak sugeruje opis, "jest symbolem ludzkiej woli stawiającej czoła pasmom górskim".







Oprócz platformy widokowej kilka metrów powyżej znajduje się most, z którego także roztacza się panorama Pirenejów. Po kilku fotkach wróciliśmy na początek ścieżki, kupiliśmy małe pamiątki i ogrzaliśmy się ciepłą kawą (a część schłodziła się zimnym piwem). Po zjeździe z gór dojechaliśmy do stolicy i udaliśmy się na krótkie zwiedzanie. Jako, że było już grubo po południu nie zdążyliśmy zobaczyć wszystkich atrakcji, co obok niektórych tylko przejechaliśmy autem.



Andorra z racji korzystnego prawa podatkowego stała się miejscem tanich zakupów dla sąsiadujących z nią Francuzów i Hiszpanów. Sklepy kuszą wyprzedażą na każdym kroku i nawet cena paliwa jest o 40 eurocentów niższa. Po szybkich zakupach w sklepie bezcłowym nie mogliśmy pominąć rzeźby „Szlachta czasu”, nawiązującej do słynnego cyklu prac Salvadora Dali z topniejącymi zegarami. Zainstalowano ją w 2010 roku i jest to pięciometrowy pomnik z wiszącym na drzewie stopionym zegarem. Symbolizuje upływ czasu i bytu. Nieopodal znajduje się kolejny charakterystyczny punkt w postaci mostu nad rzeką La Valira z pełną nazwą stolicy„Andorra la Vella. Będąc w tym małym państewku trzeba uważać na koszty połączeń mobilnych, bo nie działa tutaj roaming i można się narazić na niepotrzebne wydatki. Jest za to dużo miejsc z dobrym wifi, gdzie turyści mogą się podzielić zdjęciami na social mediach.







Andora nie jest dużym państwem i mieszka w nim 69 tys obywateli. Nie posiada lotniska, kolei ani własnego wojska. Bezrobocie nie istnieje a ciekawostką jest to, że w każdym domu musi być pistolet na wypadek konfliktu zbrojnego. Jeśli gospodarz go nie posiada, to odpowiednie służby mu go dostarczą.
Ponadto kraj posiada dobre warunki do narciarstwa zawierające się w 300 km tras zjazdowych i 300 słonecznych dni w roku. Niektórzy atleci ,tacy jak legenda triathlonu Jan Frodeno, obrali to miejsce jako bazę treningową przez zbliżającym się sezonem. Śledząc jego social media można zobaczyć jak biega tempówki na pięknie położonym stadionie miejskim mając w tle ośnieżone szczyty gór.

Około godziny 19 udaliśmy się w drogę powrotną, z tym, że w nawigacji wpisaliśmy trasę prowadząca przez płatne autostrady. Jednak nie było tak cukierkowo, jak się można było spodziewać. Zamiast szybkich dwupasmówek musieliśmy jechać wąską szosą, wlokąc się jak po drodze gminnej. Po kilkudziesięciu kilometrach zmieniła się w dwa pasy i jechało się o wiele szybciej. Dziwny jest system poboru opłat w Hiszpanii bo musieliśmy czterokrotnie płacić na bramkach! W końcu koło godziny 23 dojechaliśmy na lotnisko i oddaliśmy samochód. Koszt wypożyczenia, z pełnym ubezpieczeniem i paliwem wyszedł podobne jak bilet autobusowy, ale plus był taki, że zaoszczędziło się jeden dzień, który miał być przeznaczony na niedzielne zwiedzanie stolicy Katalonii.

Podczas powrotu do naszego hostelu mijaliśmy tysiące imprezowiczów zmierzających do klubów albo wracających z kolacji. Jak widać miasto żyje całą dobę, do czego przyczynia się metro jeżdżące przez całą sobotnią noc.
Po formalnościach w recepcji, gdzie pracował nasz rodak, udaliśmy się do naszego pokoju, aby odpocząć po ciężkim i długim dniu. Jednak tak się nie stało, bo jeden z od nas otworzył butelkę nabytą w sklepie wolnocłowym w Andorze.
Nasz plan odpoczynku legł w gruzach i chwilę później staliśmy w kolejce do klubu Macarena, którym królowała muzyka techno. Sobota ostatecznie okazała się baaardzo długa i skończyła się o 5.45 nad ranem, kiedy już wychodziliśmy z lokalu. Dodam, że parkiet w dalszym ciągu był pełny a towarzystwo rozsadzała energia. Nie jestem pewny do której trwają tam imprezy, ale tak mniej więcej do siódmej.

Niedzielne plany zwiedzania miasta legły w gruzach, gdy obudziliśmy się po południu i gdzieś około godziny 14 zjedliśmy śniadanie. Miejsce wybraliśmy idealne, bo przy katedrze św. Eulalii, położonej kilka metrów od naszego hostelu. Następnie udaliśmy się spacerem na słynną plaże Barcelonetta, gdzie spędziliśmy dwie godziny korzystając ze słonecznej pogody. Początek lutego, 16 stopni Celsjusza a na plaży nie ma miejsca w którym można rozłożyć koc i zacząć piknik. Mieszkańcy Barcelony potrafią korzystać ze swojego skarbu, jakim jest położenie nad morzem. Siłownia ulokowana zaraz przy promenadzie przypomina tą z Los Angeles – przy Venice Beach. Katalońscy atleci i atletki potrafią zadbać o formę i często odwiedzają to miejsce.



Po naładowaniu energii hiszpańskim słońcem wróciliśmy na chwilę do hostelu, gdzie czekaliśmy na znajomego i po chwili wspólnie udaliśmy się na Camp Nou. Wspomniany kolega Jacek jest dziennikarzem portalu informacje24 i właśnie wrócił z meczu koszykarzy Barcelony, która wygrała z Valencią różnicą sześciu punktów. Podzielił się z nami wrażeniami z hali i jak wyglądał cały mecz. Wieczorem czekała go druga praca, gdzie miał zasiąść na trybunie dziennikarskiej i tym razem relacjonując zmagania piłkarzy.

Dojazd metrem na stadion nie sprawił większych trudności, pociągi podjeżdżały co kilka minut i nie było problemów z tłokiem. W końcu dojechaliśmy na stację Collblanc, skąd zostało już tylko kilkaset metrów do Camp Nou. Po kilku minutach marszu ukazały się świecące jupitery i już wiedzieliśmy, że jesteśmy blisko. Po sprawnej procedurze wejścia znaleźliśmy się na stadionie i zajęliśmy swoje miejsca. Zameldowaliśmy się na kwadrans przed pierwszym gwizdkiem, mogliśmy wysłuchać hymnu Barcelony i zobaczyć prezentację zawodników. Jednym z najbardziej oklaskiwanych zawodników był Robert Lewandowski, który jak zwykle zagrał od pierwszej minuty. Mieliśmy trybunę na wysokości pola karnego, na przedostatniej kondygnacji i pomimo wcześniejszych obaw o słabą widoczność, nie można było narzekać.

Pierwsza połowa meczu z Sewillą skończyła się bezbramkowym remisem, gospodarze przeważali, nasz Robert starał się odblokować niemoc strzelecką, ale też tracił piłkę i niecelnie podawał. Przerwę w meczu spędziliśmy dzieląc się wrażeniami i pełni nadziei wróciliśmy na drugą połowę.
W drugiej części meczu Barcelona w dalszym ciągu dominowała na boisku, czego efektem były trzy strzelone bramki przez Albę, Gaviego i Rapinhę. Kapitan naszej kadry zagrał poprawne spotkanie, ale nie wpisał się na listę strzelców. Po końcowym gwizdku kibice podziękowali za grę rzęsistymi brawami a my zostaliśmy kilka minut dłużej, żeby zrobić kilka pamiątkowych fotek.
W końcu to historyczna chwila, bo widzimy Camp Nou po raz ostatni w takiej postaci. W następnym sezonie Blau-grana ma rozgrywać swoje mecze na Stadionie Olimpijskim a stary, oddany do użytku w 1957 roku, ma przejść gruntowny remont. Zwiększona zostanie pojemność do 105 tysięcy, trybuny zostaną zadaszone a wokół ma powstać infrastruktura hotelowa i biurowa.

Po meczu udaliśmy się w okolice stacji i usiedliśmy na ławce. Trochę się to przeciągnęło i około północy chcieliśmy wrócić do hostelu. Jak się okazał metro w niedzielę działa tylko do północy, obojętnie czy jest dzień meczowy czy nie. Więc czasem i sto tysięcy kibiców zasiadających na stadionie ma tylko godzinę, aby wrócić do domu. Nie sprawdziliśmy tej informacji i zostaliśmy na lodzie. Jeden od nas, Jacek, miał samolot do Londynu o 6 rano, więc musiał złapać nocny kurs autobusem a nam udało się szczęśliwie złapać taksówkę. Kosztowało to 40 euro i wróciliśmy do centrum. Tej nocy nie poszliśmy w miasto i szybko zasnęliśmy.

Poniedziałkowy poranek zaczął się od wolnego śniadania, po którym udaliśmy się na lotnisko. Nie wszyscy z naszej ekipy będą dobrze wspominać wyjazd, bo Arturowi ukradziono telefon. Złodziej udający ulotkarza podszedł do naszego kolegi, zaczął rozmowę i niepostrzeżenie wyciągnął urządzenie zza przysłowiowej pazuchy.
Barcelona oprócz przysłowiowej mekki turystycznej jest także zagłębiem różnego rodzaju kieszonkowców. Nie można nikomu ufać i trzeba zawsze trzymać telefon czy portfel w bezpiecznym miejscu. Kilka lat temu podobna sytuacja przydarzyła się drugiemu naszemu koledze, więc jadąc do stolicy Katalonii trzeba mieć się na baczności. Pomimo tych przeciwności Barcelona jest przepięknym miastem, można w nim spędzić weekend a nawet kilka dni więcej i zawsze będzie coś nowego do zobaczenia. Ja byłem w tym mieście po raz trzeci i w dalszym ciągu nie widziałem wszystkiego. Być może wkrótce tam wrócę, bo nigdy nie byłem w klubowym muzeum i na stadionowym tourze, tym bardziej, że stary obiekt ma przejść do historii. Do tego jest wielce prawdopodobne, że pod koniec maja Duma Katalonii może rozegrać decydujący mecz na wagę Mistrza Hiszpanii, więc wizyta na takim wydarzeniu byłaby nie lada gratką. A wisienką na torcie może być Trofeo Pichichi czyli laur za zdobycie króla strzelców La Liga dla Roberta Lewandowskiego.

Niewątpliwie podpisanie kontraktu z Barceloną przez Roberta Lewandowskiego nakręciło turystykę wyjazdową do stolicy Katalonii. Moim zdaniem około 10 procent kibiców zasiadających na Camp Nou było Polakami. Przechadzając się ulicami można było co chwila usłyszeć nasz język i spotkać kibica w koszulce z napisem Lewandowski. W punktach oferujących pamiątki związane z klubem pierwszą postacią rzucającą się w oczy jest nasz rodak, będąc główną twarzą marketingu. Jego podobizna jest w wielu miejscach i trykoty z jego nazwiskiem są wieszane jako pierwsze. Kilkanaście lat temu grając na błotnistym boisku w Bytomiu zapewne nawet nie marzył, że osiągnie taki sukces i będzie graczem jednego z największych klubów świata.

Kilkanaście lat temu Legia Warszawa wyrzuciła go z drużyny, bo nie widziała w nim przyszłości. W jego miejsce dyrektor sportowy Mirosław Trzeciak sprowadził Mikela Arruabarrenę, który ostatecznie wielkiej kariery nie zrobił i wrócił do Hiszpanii. W niedzielny wieczór, oglądając mecz Barcelony i jedząc paellę z przyjaciółmi może się pochwalić, że w Legii woleli go bardziej niż Lewandowskiego. Ale chyba nikt mu nie uwierzy.















Na koniec jako dodatkowe pytanie: o co chodziło tym kibicom? :-D

Dodaj Komentarz