0
KarolKwiat 25 kwietnia 2023 12:04
21 lipiec Nordhorn - Barnstorf 125 km

Nocleg w byłej strażnicy holendersko - niemieckiej w cenie 43 funtów, przerobionej na cele mieszkaniowe i oferowane w aplikacji Airbnb, nie był idealny. Z racji bliskości kanału i otwartego okna zostałem obudzony około godziny drugiej przez uporczywie kąsające komary. Nie miałem odpowiedniego środka do walki z taką chmarą i już do rana nie mogłem zmrużyć oka. Bladym świtem pożegnałem się z moim hostem i ruszyłem w głąb kraju.





Podczas pierwszego dnia w Niemczech miałem, jak się później okazało, jedyny defekt podczas całej wyprawy. Nic poważnego się nie stało, tylko trafiła mi się przebita dętka. Nie byłoby w tym nic
szczególnego, gdybym nie musiał jej wymieniać przy padającym deszczu. Szósty dzień wyprawy przyniósł pierwsze opady, które ciągnęły się przez kilka godzin. Wymieniłem dętkę na nową i pojechałem dalej. Później znowu złapała mnie kolejna ulewa i schowałem się pod wiatą autobusową. Czekając na lepszą pogodę zacząłem z nudów czytać bazgroły widoczne na przystanku. Jeden z nich mówił: “Bikiewicz tu pił!” Uśmiałem się z tego, bo jak widać nawet na głębokiej prowincji w Niemczech można spotkać ślady polskiej bytności.



W drugiej części dnia wyszło słońce i jechało się w miarę przyjemnie. Po dojechaniu na miejsce noclegu zrobiłem szybkie zakupy w markecie i poszedłem do kebab-baru po konkretny posiłek.
Ktoś może zapytać: dlaczego nie przygotowywałeś sobie sam posiłków? Pewnie byłoby zdrowiej i taniej, ale po kilkunastu godzinach jazdy nie chciałem tracić czasu przy kuchni i wolałem wykorzystać to na odpoczynek i regenerację. Podczas jazdy przez Niemcy prawie codziennie korzystałem z dobrodziejstwa tureckich specjałów z racji tego, że były wszędzie dostępne i nie drenowały portfela. Moim ulubionym zestawem nie był klasyczny kebab, tylko niemiecki sznycel z surówką i frytkami. Czasem brałem też jako drugie danie sałatkę z kurczaka czy wrapa.



Drugiego dnia ponownie skorzystałem z aplikacji Airbnb za 30 funtów. Polega ona na odpłatnym korzystaniu z gościnności właściciela domu udostępniającego swój wolny pokój dla turystów. Serwis rozwinął się kilka lat temu i jest poważnym konkurentem dla hoteli. Ma przewagę, bo można korzystać z kuchni, salonu czy ogrodu a gospodarz czasami poleci lokalne restauracje czy inne atrakcje w okolicy. W przypadku noclegu rower zawsze można schować w garażu czy komórce.
Jeśli chodzi o hotele czy hostele to też nie ma problemu z jednośladem, bo wszędzie znajdzie się miejsce typu przechowalnia bagaży czy kanciapa, gdzie można bezpiecznie zostawić rower. Jeśli
jest z tym problem, to zabiera się do swojego pokoju i sprawa załatwiona.

22 lipca Barnstorf - Isenbuttel 167 km

W tym dniu czekała mnie długa, prawie 170-kilometrowa trasa pod granice Wolfsburga. Ścieżki rowerowe były tylko dla mnie, nikogo nie mijałem i prowadziły w dużej części przez las. Nie mogłem narzekać na jakość tras rowerowych wytyczonych wzdłuż szosy. Były dobrze utrzymane i najczęściej pokryte asfaltem, do tego można było spotkać altanki lub ławki, gdzie można było chwilę odpocząć. Podczas jazdy zaskoczyła mnie mała liczba osób przemieszczających się na rowerach. W Holandii co
chwila mijało się jakiegoś cyklistę, a tutaj było całkiem inaczej. Niektóre odcinki łączące większe miejscowości na dystansie 30-40 km były całkowicie pozbawione ludzi. Podobnie było na wsiach czy małych miasteczkach, gdzie amatora dwóch kółek trudno było uświadczyć. Pierwsze trzy etapy prowadziły przez land Dolna Saksonia i mijałem takie miasteczka jak Lingen, Diepholz, Sulingen, Nienburg czy Celle.

W tym rejonie kończyły się żniwa i przy wjeździe do wsi można było spotkać słomiane kukły rolników, przygotowane i ucharakteryzowane specjalnie na tamtejsze dożynki. Połowę drogi miałem w Celle, uroczym mieście, słynącym ze swojej architektury i tzw. domów szachulcowych. Taka konstrukcja
charakteryzuje się tym, że jej szkielet wykonany jest z drewna, pomiędzy którym znajduje się wypełnienie z gliny i trocin. Konstrukcja jest popularna w budownictwie alpejskim i w Europie
Zachodniej.









Jeszcze jedną rzecz zauważyłem w piątkowe popołudnie - śluby. Właśnie w ten dzień mijałem po drodze pięć takich uroczystości. Być może w Niemczech stawanie na ślubnym kobiercu w piątek jest bardziej popularne niż w sobotę? Tego dnia nocleg miałem w hotelu na obrzeżach Wolfsburga w cenie 45 funtów, w którym ... odbywała się impreza weselna.

23 lipca Isenbuttel - Havelberg 88 km

Wjeżdżając do Wolfsburga w sobotni poranek nie mogłem nie spostrzec ogromnej fabryki Volkswagena. Teren zakładu rozpościera się na kilku kilometrach kwadratowych i zatrudnia 50 tysięcy pracowników. Powstają tutaj takie modele jak Golf, Golf Plus, Touran, Tiguan i komponenty nadwozi. Sam parking dla załogi liczy kilkadziesiąt tysięcy miejsc.



Obok zakładu znajduje się jedna z największych atrakcji miasta - muzeum. Bilet wstępu kosztuje 8 euro i pierwszym modelem na trasie zwiedzania jest stary Golf “jedynka”. Będąc w środku można się cofnąć
w czasie widząc stare Passaty, Polo czy Garbusy. Te ostatnie są największą atrakcją i fani motoryzacji mogą podziwiać takie okazy jak model całkowicie zbudowany z drewna, jedyny w swoim rodzaju kabriolet lub wojskową wersję z lat 40–tych.





W Wolfsburgu zjadłem śniadanie w kafejce i spotkałem lokalnych emerytów. Udało mi się zrozumieć, że nie narzekali na politykę, bolące plecy czy złą pogodę, tylko tematem ich porannych rozmów był hokej na lodzie a w szczególności rozgrywki amerykańskiej ligi NHL. Rozmawiali też o transferze Roberta Lewandowskiego do Barcelony. Dołączyłem się do dyskusji, chociaż poziom mojej znajomości języka Goethego był słaby, ale usłyszeć można było szacunek dla naszego piłkarza i dobrej decyzji, co do gry w innej, mocniejszej lidze.

Opuszczając miasto Volkswagena nie mogłem ominąć stadionu piłkarskiego, na którym lata temu miejscowi kibice skandowali nazwisko Juskowiak i Nowak. Nasz czołowy napastnik lat 90-tych był kilka lat temu jednym z najlepszych graczy w zespole i fani nadal pamiętają o nim a także o Krzysztofie Nowaku, który niestety zmarł przedwcześnie na nieuleczalną chorobę ALS.



Podczas tego etapu przekroczyłem dawną granicę między RFN a DDR. Pomimo miliardowych subwencji w rozwój terenów byłego NRD w dalszym ciągu widać było braki w infrastrukturze widoczne np. w gorszej jakości dróg czy dużej liczby zaniedbanych budynków.



W drodze w stronę stolicy był problem ze znalezieniem noclegu. Jeden host z Airbnb skasował moją rezerwację i musiałem się ratować noclegiem na polu namiotowym, znacznie odbiegając na północ od
planowanej trasy. Po kilkunastu kilometrach jazdy po utwardzonych wałach wzdłuż rzeki Łaby dojechałem do przystani promowej i czekałem na rejs. Po uiszczeniu opłaty (2,5 euro), razem z dwoma autami, popłynęliśmy na drugi brzeg. Dojechałem do mojego kempingu, należącego do lokalnego klubu wioślarskiego za 23 funty i tam spędziłem noc. Wieczorem przygotowałem sobie butelki z izotonikiem, wstawiłem do lodówki i poszedłem spać.



24 lipca Havelberg - Berlin 150 km

Następnego dnia chciałem zabrać bidony na rower i ruszyć w stronę Berlina. Niestety, kuchnia była zamknięta na trzy spusty i musiałem wyjechać bez prowiantu. Była niedziela, czyli wszystko w Niemczech jest zamknięte. Szykował się gorący dzień, minąłem dwie stacje benzynowe, nieczynne i zaczęło się robić nieciekawie. Miałem nadzieję, że w miarę zbliżania się do stolicy wreszcie coś będzie otwarte i nie myliłem się. Po przejechaniu 40 km bez kropli wody udało mi się trafić na stację, na której zjadłem śniadanie i uzupełniłem braki.
W miarę zbliżania się do Berlina wreszcie nie byłem sam na trasach rowerowych, tylko mijałem coraz więcej cyklistów. Oprócz nich spotkałem też kilku piechurów wyposażonych w duże plecaki i namiot.
Jak się okazało jedni z nich pokonywali dystans z zachodniej aż do wschodniej granicy z Polską.









Około godziny 16 dojechałem do żółtego znaku z napisem Berlin! Ucieszyłem się ogromnie, zrobiłem kilka zdjęć i przypomniałem sobie, że dokładnie tydzień temu przejeżdżałem przez inną dużą stolicę - Londyn. Wjazd do stolicy Niemiec celebrowałem przy podwójnej porcji lodów w pobliskiej restauracji McDonald's. Dojazd do centrum z zachodu jest dziecinnie prosty, bo jedzie się Straße des 17. Juni, łączącą zachód miasta ze wschodem. Jest główną arterią komunikacyjną, przy której odbywają się różne wydarzenia.
Dojeżdżając do centrum odbiłem najpierw lekko w prawo w celu zobaczenia stadionu Tennis Borussia Berlin. Nazwa może mylić i nie chodzi o sport Igi Świątek, ale o klub piłkarski. Następnie wróciłem na Straße des 17 i tym razem skręciłem w lewo, w stronę Olympiastadion. Sprawia on ogromne wrażenie, jest monumentalny i był miejscem wielu historycznych wydarzeń sportowych. Z zapisków historii
przypominają mi się Igrzyska Olimpijskie w 1936 roku i medale czarnoskórego Jessiego Owensa czy postawienie się Adolfowi Hitlerowi naszej medalistki Marii Kwaśniewskiej. Ale dodam jeszcze jedną
ciekawostkę - w biegu na 5 km piątą lokatę zajął Józef Noji, pracujący na co dzień jako warszawski tramwajarz. Janusz Kusociński, jego wielki rywal, nie biegał wtedy z powodu kontuzji, ale pracował jako
dziennikarz. W późniejszych latach wrócił na bieżnię i zaczął przygotowania do kolejnych igrzysk w 1940 r. Jakby wszystko poszło zgodnie z planem, to byśmy zdobyli dwa medale w biegach długich. Ale tak się nie stało i nasi bohaterowie zginęli podczas wojny.



Po wizycie na stadionie udałem się do baru na curry wurzt, czyli jedno z typowych niemieckich dań. Jest to podawana na gorąco grillowana kiełbasa posypana dużą ilością przyprawy curry i sosem. Po szybkiej przekąsce siły wróciły i kontynuowałem jazdę do centrum. Z daleka majaczyła się na horyzoncie Kolumna Zwycięstwa, kojarząca się z imprezą, z której słynął Berlin na cały świat - Love Parade. Właśnie tam za deckami stawał DJ Westbam i dr Motte poruszając do tańca milionową publikę.



W niedalekiej odległości znajduje się siedziba Bundestagu, czyli najwyższy organ konstytucyjny w Niemczech. Tereny wokół są wypielęgnowane i czyste, jest dużo policji i wojska. Naprzeciw budynku
obecni byli także protestujący w sprawie zakończenia wojny na Ukrainie i ukarania prezydenta Rosji. Na zdjęciach można było zobaczyć zniszczenia miast u naszych wschodnich sąsiadów i ofiary bombardowań.



Przy najbardziej charakterystycznym punkcie miasta jakim jest Brama Brandenburska poprosiłem japońskich turystów o pamiątkowe zdjęcie, przejechałem pod jej kolumnami i ruszyłem pod Mur Berliński. Oddalony był o dwa kilometry, ale przy niedzielnym ruchu dojazd do tego miejsca
nie sprawił mi dużych problemów. Berlin Wall Memorial - miejsce, gdzie jest opisana historia i zamieszczono fotografie z tamtych lat. Pozostały ruiny po tym, co istniało w latach 1961-1989, kiedy
pokonanie przeszkody o wysokości 4 metrów graniczyło z cudem. Podobno przy próbie jej sforsowania zostało zabitych 200 osób, ale znając sposób działania dezinformacji ZSRR i Stasi to prawdziwa liczba ofiar może się podwoić.







Zbliżał się wieczór a miałem jeszcze jedno miejsce do odwiedzenia, czyli szkołę tańca Flying Steps. Na nagraniach tej legendarnej ekipy uczyłem się tańczyć break dance i miałem zamiar zawitać w ich progach. Jednak tak się nie stało, bo czas naglił i musiałem dojechać do mojego hostelu, położonego na południowym wschodzie miasta, czyli idealnym punkcie wypadowym w kierunku granicy z Polską. Flying Steps Academy odwiedzę innym razem jak będę w stolicy Niemiec. W miarę oddalania się od centrum wjeżdżałem do coraz mniej ciekawych dzielnic, z dziwnymi ludźmi i dużą ilością potłuczonego szkła. Na szczęście dętka została cała i dojechałem na mój nocleg. Cena za hostel wynosiła 80 złotych i nie spodziewałem się cudów za takie pieniądze. Jednak byłem w błędzie i miejsce okazało się przyjazne, ciche, czyste a po godzinie 22 wszyscy poszli spać. Większość mieszkańców to byli
pracownicy różnych branż, w tym jeden nasz rodak, który pracował jako elektryk przy remoncie głównego dworca kolejowego Hauptbahnhof.

25 lipiec Berlin - Sulęcin 130 km

Ostatni dzień na niemieckiej ziemi upłynął na konsumpcji śniadania składającego się z mojego ulubionego zestawu drożdżówek ze świeżymi owocami, najczęściej truskawek z galaretką i kawy. Moje niemieckie śniadania wyglądały tak każdego dnia i zapewniały zapas energii na kilka godzin.



Z pełnym żołądkiem ruszyłem “nach osten” czyli na wschód. Wylotówka z Berlina w stronę przejścia granicznego w Kostrzynie była bardzo dobra, ale tylko do pewnego momentu. Pojawiła się polna droga z kopnym piachem, gdzie mój rower wyposażony w wąskie, szosowe opony nie był w stanie jechać i musiałem go prowadzić. Na dodatek, już po wjeździe na asfalt, nawigacja po raz pierwszy zaczęła szwankować i skierowała mnie na drogę ekspresową. Skorzystałem wtedy z opcji alternatywnej, czyli google maps i jadąc przez odludne pola udało mi się ominąć niebezpieczną trasę. To tyle z przygód w Niemczech, bo ostatnie kilometry przejechałem po prostym asfalcie i zbliżałem się do Polski. Na kilometr przed granicą spotkałem służbę niemieckiej straży celnej, której funkcjonariuszka zaoferowała mi zrobienie zdjęcia przy znaku granicznym, co było to miłym ukłonem w stronę strudzonego rowerzysty.







W poniedziałek 25 lipca o godzinie 18-stej wjechałem na most graniczny dzielący Republikę Niemiec i Polskę. Pokonałem ok 1360 kilometrów w 10 dni i mógłbym wtedy zakończyć całą wyprawę, bo faktycznie dojechałem z Anglii do Polski. Resztę trasy mógłbym pokonać pociągiem. W przeszłości było nawet bezpośrednie połączenie Kostrzyn - Rejowiec składem o nazwie “Chełmianin”. Ale tak się nie stało, bo plan był tylko jeden - door to door, czyli od drzwi angielskich do drzwi polskich. Czułem się dobrze, nic mnie nie bolało i do końcowej mety zostało “jedynie” 750 kilometrów. Temperatura przekraczała 35 stopni, zbliżał się wieczór a do Sulęcina, gdzie miałem nocleg, zostało jeszcze 43 kilometry. Wjeżdżamy na polskie drogi …





cdn ...

Dodaj Komentarz