0
KarolKwiat 28 kwietnia 2023 10:28
Jest godzina 18 a do Sulęcina zostało jeszcze ponad 40 km. Robię zapasy na kostrzyńskim Orlenie, gdzie po raz pierwszy od 10 dni komunikuję się w języku ojczystym. Wyjaśniam sprzedawcy skąd i dokąd jadę a w odpowiedzi słyszę gratulacje i dobre słowo na następne 800 km km.
Dalsza część trasy wiodła przez drogę krajową nr 22, która nie posiadała pasa awaryjnego. Na szczęście nie robiłem zbytniego zatoru dla ciężarówek i po 10 km skręciłem w spokojniejszą drogę. Po krótkim odpoczynku przy zadbanej rabatce kwiatowej w Stańsku jechałem przez Ośno Lubuskie, skąd skierowałem się na ostatnią cześć trasy wiodącą przez las i nierówny asfalt. Do Sulęcina dojechałem około godziny 22, czyli już po zmierzchu i na ostatnich kilometrach musiałem przetestować oświetlenie. Po szybkim meldunku zostawiłem rower w mieszkaniu (z bookingu za 120 zł) i poszedłem na zakupy do Żabki.







Wracając minąłem grupkę lokalnych mieszkańców raczących się tanim piwem, którzy zapewne poznali, że jestem nietutejszy i spytali czy mam papierosy. Nie doszło do rękoczynów, ale uświadomiłem sobie, że jestem w Polsce i trzeba mieć się na baczności. Ciekawa sytuacja miała miejsce we wspomnianej Żabce, gdzie awanturę w sklepie robił jeden z klientów kłócący się o to, że nie ma w ofercie mocnego piwa. Pomogłem mu w niedoli i wyciągnąłem schowaną za innymi markami puszkę jego ulubionego browarka, do której dokupił butelkę najtańszej wódki. Wieczór na pewno miał udany.

26 lipca Sulęcin - Stęszew 133 km

Kolejny dzień na polskiej ziemi przywitał mnie małym deszczem, który po godzinie zmienił się w przyjemnie świecące słońce. Wychodząc z bloku spotkałem na klatce schodowej innych fanów turystyki rowerowej, którzy spędzali urlop objeżdżając okoliczne atrakcje. Po krótkiej pogawędce ruszyłem w drogę i obrałem kierunek na Międzyrzecz. Często nasz lubelski Międzyrzec Podlaski jest mylony z tym lubuskim a różnica jest w jednej literce. W połowie drogi minąłem dużą jednostkę wojskową, oddaloną od miasta o dobre kilkanaście kilometrów. W czasach zasadniczej służby wojskowej mało który poborowy ze ściany wschodniej chciał tam trafić. Nie dość, że daleko to jeszcze po przyjeździe do Międzyrzecza trzeba szukać kolejnego transportu aby tam dotrzeć.



W połowie dnia zaczął się najgorszy etap podczas całej wyprawy. Przełom województw lubuskiego i wielkopolskiego to był istny koszmar dla kolarza. Trasa wiodła lasem albo polną drogą, czasami trzeba było prowadzić rower, bo kopny piach nie pozwalał jechać. Wsie mijane po drodze nie posiadały asfaltu, tylko drogę gruntową lub żwirową. Dla osoby nieobeznanej w temacie mogłoby się wydawać, że na ścianie wschodniej nie ma dróg i infrastruktury, ale prawda jest całkiem inna. Jak się okazuje na bogatym zachodzie Polski zdarzają się miejscowości bez asfaltu a na biednym wschodzie wszędzie są równe i nowe drogi. Gehenna skończyła się jak dojechałem do pod poznańskiego Buku.
Po ciężkim dniu miałem nocleg w motelu w podpoznańskim Stęszewie za 150 zł, modyfikując trasę i omijając Poznań, na czym zaoszczędziłem kilkanaście kilometrów. Wieczorem nie musiałem nigdzie wychodzić do sklepu, tyko miałem restaurację na miejscu, gdzie zjadłem ciepły rosół i delektowałem się świetnie przyrządzonym sandaczem.









27 lipiec Stęszew - Turek 152 km

Nazajutrz po śniadaniu wyruszyłem w dalszą część Wielkopolski. Minąłem miasto skąd pochodzi Roman Giertych czyli Kórnik a dalej Środę Wielkopolską i Miłosław. Trasa była urozmaicona przez ścieżki rowerowe, polne drogi, leśne dukty i niekiedy tzw. kocie łby podczas przejeżdżania przez niektóre wsie. Charakterystyczną rzeczą w tamtych rejonach były oryginalne nazwy niektórych sklepów takie jak „Cho no tu”, „U Reni” lub swojsko brzmiące „U Waldka”. Druga część trasy wiodła wzdłuż brzegów Warty i była to ciężka droga szutrowa z licznymi podjazdami. Na dodatek musiałem zrobić objazd, gdyż w środkowej części trwały prace nad wzmocnieniem wałów przeciwpowodziowych.
Po odbiciu od brzegów Warty przejechałem przez mały lasek a na końcu tego odcinka czekała mnie miła niespodzianka - przywitało mnie stadko przyjaznych kózek.







Na koniec dnia mijałem miejscowość Bibianna, znaną dla obserwatorów kanału Kartofliska na You Tube. Właśnie tam odbyły się kiedyś zawody o oryginalnej nazwie – mistrzostwa świata w udawaniu gry w piłkę. Jak można się domyślać uczestnicy byli bardziej skupieni na celebracjach pomeczowych niż na kopaniu piłki.



Przejeżdżając Polskę od zachodu na wschód widziałem miejsca, które kiedyś tętniły życiem a teraz stoją zaniedbane i zarośnięte trawą. Chodzi o byłe dyskoteki. Mijałem jedną taką o nazwie Laguna w Tuliszkowie i jak się okazało została zamknięta w 2016 roku. Po krótkim wyszukiwaniu w internecie okazało się, że swego czasu grali tam czołowi polscy didżeje czy występowały gwiazdy Warsaw Shore.
Podobna sytuacja miała miejsce następnego dnia, kiedy odwiedziłem Uniejów. Kilkanaście lat temu kluby techno miały swój prime i Klub Protector ze swoim rezydentem Dj Camelem co weekend przeżywał spore oblężenie. Nigdy tam się nie bawiłem, ale z tego co opowiadali mi znajomi to imprezy były nieziemskie. Bawiących się gości czasami tak ponosiła fantazja, że przebierali maskę tlenową, taszczyli na plecach odkurzacz i porywali się w tanecznych pląsach.





Linią mety środowego prawie 160-kilometrowego etapu był Turek, znany z kopalni węgla brunatnego i elektrowni działającej do 2018 roku. Wjechałem do centrum - ładna fontanna, Stary Ratusz, zadbane kamieniczki i kościół. Inną rzeczą rzucającą się w oczy była mnogość sklepów monopolowych.
Miałem na studiach znajomego z tego miasta, który za kołnierz nie wylewał, więc przyczynę takiego stanu rzeczy znalazłem na miejscu. Nocleg miałem w hotelu Barbórka w cenie 80 zł, do tego miałem wliczone śniadanie czyli pobyt w Turku nie nadwyrężył mojego portfela.



28 lipiec Turek - Łódź 82 km

Kolejny etap nie był długi bo liczył tylko 82 km do Łodzi. Zbliżając się do Uniejowa zauważyłem stadion a na nim baner w języku polskim i ukraińskim – „Witamy Dynamo Kijów”. Okazało się, że z racji wojny ekipa ze stolicy Ukrainy nie mogła grać i trenować na swoich obiektach, tylko korzystała z uprzejmości władz miasta. Obok stadionu znajdują się słynne Termy Uniejów i od razu w oczy rzuciła się kolejka o długości kilkuset metrów. Nie skorzystałem, ale obok były punkty gastronomiczne i skusiłem się reklamą „Gofry jak w PRL”. Samo miasto jest ładne, zadbane, posiada trasy nad Wartą i charakterystyczny monument, na który składają się marmurowe kręgi z napisem Uniejów i granitowa kula obracająca się w pienistej wodzie.







Po kilku godzinach dotarłem do Łodzi, miasta często nazywanego polskim Manchesterem z racji działającego tutaj przemysłu tekstylnego. Dojechałem na Żubardź i spotkałem się z rodziną. Zostałem ugoszczony po królewsku i po pysznym obiedzie dalszą cześć dnia spędziliśmy relaksując się na działce. Po długich, rodzinnych rozmowach, które trwały do północy, położyłem się do snu, wiedząc, że następnego dnia czeka mnie najdłuższy 200 km etap podczas całej wyprawy.





29 lipiec Łódź - Gołębiów 199 km

Przedostatni dzień zaczął się wcześnie rano i po pożegnaniu z kuzynem już przed 6 byłem na trasie. Przyjemnie się przejeżdżało przez budzące się miasto, słynną ulicę Piotrkowską i nowy budynek dworca Łódź Fabryczna. Minąłem też nowy stadion Widzewa. Robi wrażenie, w niczym nie odbiega jakością od najlepszych stadionów na świecie. Na zewnętrznej fasadzie widnieją twarze największych legend klubu ze Zbigniewem Bońkiem i Józefem Młynarczykiem na czele, jest też sklep i klubowa kawiarnia. Wyjeżdżając z miasta od strony Andrespola minąłem kilkukilometrowy korek aut, wstąpiłem do sklepu na kawę i zamieniłem kilka słów ze sprzedawcą, który życzył mi szerokiej drogi.





Jadąc w kierunku Tomaszowa Mazowieckiego przez kilkadziesiąt kilometrów poruszałem się dobrej jakości ścieżką i mogłem się poczuć jak w Holandii. Zbliżając się do Spały minąłem Ośrodek Przygotowań Olimpijskich. Jest to cały kompleks sportowy dedykowany dla naszych reprezentantów. Znajduje się tam stadion lekkoatletyczny, hala, siłownie, gabinety odnowy i cała reszta bogatego zaplecza na najwyższym poziomie. Przebywającym tam sportowcom nie zostaje nic innego jak tylko skupić się na treningu i osiągać najlepsze rezultaty. Cały ośrodek otoczony jest lasem i mogę dodać, że nie tylko polscy olimpijczycy tutaj trenowali, ale w spalskich lasach formę na pobicie rekordu świata na 800 metrów szlifował Wilson Kipketer, podopieczny trenera Sławomira Nowaka. Jak widać polski mikroklimat wszystkim dobrze służy.





Po kilku godzinach jazdy żegnam się z województwem łódzkim i wjeżdżam do powiatu przysuskiego na Mazowszu. Rolniczy region, żniwa trwają w najlepsze, kombajny młócą, rolnicy ciężko pracują, aby jak najszybciej zebrać plon. Beneficjentem tych prac są bociany. Co chwila widać ich kroczących po ściernisku i szukających pożywienia. Sielski klimat. Podczas tego dnia przez większość 200-kilometrowej trasy jechałem pod wiatr. Musiałem przez to użyć więcej energii, ale nie spowodowało to zbytniego spadku tempa. Na ostatnich kilometrach, już przed zmierzchem, zaatakowały mnie dwa psy, które wydostały się zza ogrodzenia. Na szczęście nie doszło do pogryzienia, ale nie wyglądały one przyjaźnie. Podczas jazdy słuchałem radia i wiedziałem, że w tym czasie w Polsce doszło do kilku dotkliwych pogryzień. Około godziny 20 ukończyłem najdłuższy etap podczas całej wyprawy i na liczniku wybiło 199 km. Nie kręciłem już więcej aby dobić do równej sumy, tylko skierowałem się do zajazdu w okolicach Lipska (z bookingu za 100 zł). Po prysznicu i krótkim odpoczynku udałem się do pobliskiej restauracji, gdzie zamówiłem ciepły żurek i smacznego sandacza.











30 lipiec Gołębiów - Pawłów 140 km

Ostatni dzień przywitał mnie rzęsistym deszczem. Zjadłem śniadanie i pożegnałem się z miłym gospodarzem. Opady nie ustawały, ale trzeba było ruszać dalej, bo zostało już niewiele kilometrów do Pawłowa. Minąłem miejscowość o nazwie Boiska i sobie przypomniałem, że kiedyś tam byłem. W 2003 roku szedłem z lubelską pielgrzymką do Częstochowy i właśnie tam mieliśmy nocleg w remizie. Wisłę w Solcu sforsowaliśmy wtedy promem ale teraz nie było takiej potrzeby. Nowy most imienia Edwarda Wojtasia prezentował się znakomicie i ułatwił komunikację w tym rejonie.



Tego dnia odbywał się pierwszy etap Tour de Pologne Kielce - Lublin. Wchodzę po wodę do lokalnego sklepu, kilku konsumentów, każdy z butelka Perły i nagle ktoś krzyczy - jest lider! Na co odpowiadam - ja nie z Kielc, tylko z Anglii! Moja część ostatniego odcinka zbiegła się z etapem Tour de Pologne i co chwila można było się natknąć na specjalne żółte oznaczenia. Ostatecznie żaden z zawodowych kolarzy mnie nie dogonił, gdyż start do pierwszego etapu był po południu a ja już znajdowałem się w okolicach Lublina.



Minąłem Opole Lubelskie, zalew w Chodlu, Borzechów, Niedrzwicę, Prawiedniki i dojrzałem zarysy Lublina w postaci osiedla na Felinie. Przed Piaskami dojechałem do trasy S12 i ruszyłem wzdłuż po nowej ścieżce rowerowej. Skręciłem do Biskupic a w Trawnikach przejechałem obok budynku, gdzie mieściła się słynna z telewizji dyskoteka „Nokaut”. W Ewopolu zatrzymałem się na chwilę przy znaku informującym, że przekraczam granicę powiatu chełmskiego i wjeżdżam na teren gminy Rejowiec Fabryczny. Trzeba było zrobić pamiątkową fotkę. Po chwili coś dużego wyskoczyło z lasu i był to jeleń. Widocznie zbliżająca się nawałnica przegoniła zwierzę na inną część lasu, akurat wtedy kiedy mijałem znak graniczny.









Po wjeździe do Wólki Kańskiej rozpętała się gwałtowna burza. Miałem nadzieję, że uda mi się znaleźć wiatę autobusową, ale takowej nie było w pobliżu. Wybawieniem okazała się remiza z altanką i tam się skryłem. Przeczekałem godzinę, nawałnica przeszła ale nadal padał intensywny deszcz i się ściemniło. Nie chciałem dłużej czekać i z werwą ruszyłem na ostatnie kilometry.



Umówiłem się z moimi bliskimi przy znaku Pawłów od strony Krasnego, jednak od jakiegoś czasu już go nie było. Zmieniliśmy plany i musiałem dojechać do drugiego pod Rejowiec Fabryczny. Pomimo rzęsistego deszczu i godziny 22 zrobiliśmy pamiątkową sesję, otworzyliśmy szampana, bo wreszcie nadszedł czas na celebrację mojego sukcesu. Trasa Anglia - Polska została pokonana i zadanie zostało wykonane.



W dwa tygodnie przejechałem przez Wielką Brytanię, Holandię, Niemcy i Polskę robiąc ponad 2 tysiące kilometrów. Najkrótszy etap liczył 82 km a najdłuższy 199 km, z czego najlepiej jechało mi się po Holandii. Pogoda była różna. Mierzyłem się z falą upałów sięgających 38 stopni i tylko dwa razy złapał mnie deszcz. Awarię miałem jedną w postaci przebitej dętki i poza tym sprzęt spisał na na piątkę. Nie gubiłem trasy dzięki aplikacji rowerowej Komoot, skąd zgrywałem drogę przejazdu do nawigacji Garmin 830. Fizyczne też nie było większych problemów, gdyż byłem dobrze przygotowany przykładając wagę do odpowiedniej regeneracji po skończonych etapach. Mój przyjazd zbiegł się z jubileuszowym XX Jarmarkiem Pawłowskim, gdzie miałem przyjemność zaprezentować się na scenie i powiedzieć kilka słów o mojej wyprawie.



Na koniec zapraszam na skompresowaną relację z wyprawy w postaci 14-minutowego filmiku z mojego kanału na YouTube:

&t=37s

Czy w przyszłości planuję podobne eskapady? Tak, ale nie do końca związane z rowerem. W tym roku planuję wziąć udział w ultramaratonie na dystansie 100 km i moim biegiem podłączyć się do akcji charytatywnej zbierając środki na szczytny cel. A na koniec roku wystartuję w maratonie w Chicago.











Dodaj Komentarz